Przez następne wieki pizzę udoskonalano, dodając do niej coraz to nowe dodatki i komponując nowe smaki. Opisy dodatków wzbogacających smak tego ciasta są spotykane już z czasów starożytnych.
Pizza rozpowszechniona była na różnych miejscach ziemi i pod różną nazwą: grecki "plankuntos", hinduska "Paratha", azjatycki "Naan", czy w germański "Flammkuchen". Znana nam nazwa "pizza" została użyta ok. 997 roku we Włoszech - pochodzi ona najprawdopodobniej od łacińskiego słowa picea, którym rzymianie określali bochen chleba w piecu.
Pizza traktowana jako jadzenie dla pospólstwa, co powodowało iż była ignorowana przez szefów kuchni. Pierwsza na świecie pizzeria powstała dość późno, bo w 1830 roku w Neapolu. Nazywała się "Antica Pizzeria Port'Alba" i istnieje po dzień dzisiejszy na ulicy Via Port'Alba 18. Zainteresowanie kucharzy pizzą zawdzięczamy serowi mozzarella ,sosowi pomidorowemu i bazyli, która to razem z pizzą zdobył podniebienia królów.
Znana jest też dokładna historii pizzy Margherity. W 1889 roku neapolitańczyk Rafaele Esposito, właściciel Pizzeria di Pietro e Basta Cosi, przygotował specjalnie pizzę dla króla Umberto I i królowej Małgorzaty. Królowa będąca pod wrażeniem kolorów reprezentujących flagę Włoch, upodobała sobie pizzę która została nazwana na jej cześć Margheritą. Zaś Don Raffaelowi przypisano jej stworzenie, pomimo tego tego, że istniała już od dawna.
Wypróbowane przepisy kulinarne. Ciekawe i smaczne potrawy. Zdjęcia potraw. Zdrowe odżywianie, zdrowa dieta, zdrowe jedzenie.
sobota, 13 lutego 2021
Jak to się zaczęło - pizza
Egzotyczne smaki
Dzięki tworzeniu nowych i ciągłemu ulepszaniu dostępnych już środków lokomocji obecne możliwości przemieszczania się ludzi są praktycznie nieograniczone. Możemy podróżować samolotami, statkami, pociągami czy samochodami.
W wyniku tego w ostatnich dziesięcioleciach dość znacząco rozwinęła się branża turystyczna. Oferowane są wycieczki do najdalszych zakątków świata, w których możemy się znaleźć nawet w przeciągu kilku godzin. Jednak rozwój turystyki to nie tylko zwiedzanie nowych, nieznanych nam wcześniej miejsc.
Już w średniowieczu, dzięki rozwinięciu żeglugi oprócz bardzo cennych kruszców z obcych krajów przywożona także nie znane wcześniej w Europie rośliny. Ogromna część z nich to rośliny jadalne, nazywane potocznie egzotycznymi.
Nawet teraz, pomimo tego, że znane są już prawdopodobnie wszystkie odmiany owoców i warzyw, to robiąc zakupy w supermarketach nie raz zastanawiamy się, jak smakuje dany owoc czy warzywo, z czym się go je, czy się obiera. Tak naprawdę, to jedynym sposobem na poznanie właściwości konkretnego owocu jest jego spróbowanie.
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak jeść owoc kaki? Jest to owoc kształtem przypominający pomidora, o pomarańczowej skórce. Dojrzały ma galaretowaty miąższ, z którego robi się na przykład konfitury. Jednak można go jeść również na surowo. Smakuje wtedy jak kombinacja moreli z dynią ale jest naprawdę smaczny.
Co innego granat, którego dojrzałe owoce są naprawdę słodkie. Pomimo tego, że możemy kupić go praktycznie w każdym większym sklepie to ciągle nie jest on bardzo popularny w naszym kraju. Zatem, jak jeść owoc granatu? Najłatwiejszym sposobem jest po prostu rozkrojenie go w połowie nożem i zjedzenie miąższu łyżeczką. Jeżeli robimy sałatkę owocową to po rozkrojeniu granatu możemy wystukać jego miąższ prosto do sałatki.
Smacznego!
Walentynkowe afrodyzjaki
Niejedna z kobiet lubi od czasu do czasu mianować się współczesną Afrodytą i uwieść swego mężczyznę nieziemską potrawą. Doskonałą okazją, aby choć na jeden dzień oficjalnie zamienić się w boginię miłości oraz puścić kulinarne wodze fantazji jest dzień Świętego Walentego.
14 lutego nieco przestarzałe powiedzenie „przez żołądek do serca” nabiera aktualnego oraz szczególnego znaczenia. Sprawdzonym i popularnym sposobem celebracji tego dnia jest kolacja przy świecach w romantycznym anturażu. Chcąc oczarować swego wybranka starożytna bogini miłości sięgała po pokarm z głębi morza oraz nektar pszczeli. Dzisiejsza Afrodyta ma łatwiejsze zadanie i może posługiwać się całą gamą sztuczek kulinarnych. W walentynkowy wieczór główną rolę odgrywa pokarm miłości - afrodyzjaki oraz potrawy z przysłowiowym pieprzykiem.
Na miłosne menu, które chwyta za serce składają się wszelkie odmiany owoców morza, takie jak małże, ostrygi, krewetki, homary oraz afrodyzjaki ziołowe i przyprawy - imbir, cynamon, chili, kardamon, lubczyk, żeń-szeń, wanilia, ambrozja. Nie można również zapomnieć o słodkiej i delikatnej czekoladzie, która działa jak 'balsam na serce”.
Podobno najlepszym afrodyzjakiem jest urozmaicone menu. Zatem jeśli chcemy przygotować wykwintną kolację warto przygotować kilka różnorodnych potraw na ostro i słodko. Na główne danie polecamy owoce morza z sosem chilli lub pieczeń marynowaną w musztardzie miodowej/pieprzowej. Na stole nie może także zabraknąć wytrawnego białego lub czerwonego wina. Uwieńczeniem kolacji będzie słodki deser – czekoladowe muffinki oraz truskawki w czekoladzie podane z bitą śmietaną.
Mężczyźni znani są z tego, że są wzrokowcami. Trzymając się tej prawdy warto postawić nie tylko na smaczne potrawy, ale również ładnie podane. Ważne, żeby kolacja była tak samo apetyczna, co i widowiskowa. Aby podkreślić atmosferę walentynkowego wieczoru warto zadbać o romantyczne oświetlenie oraz odpowiednią dekorację stołu. Tak zaplanowany wieczór walentynkowy na pewno pozostanie na długo w pamięci.
Pomidor – owoc czy warzywo?
Jako dziecko byłam okropnym niejadkiem. Potrafiłam godzinami „modlić się” nad talerzem zupy. Mój wujek żartobliwie wspomina, że dzieciństwo przeżyłam na jabłkach i landrynkach pomarańczowych. Nie jadłam wielu rzeczy i kiedy o tym teraz myślę, to żal mnie ściska za te stracone lata. Ale staram się teraz to nadrobić.
Nawet nie wiem, jak ani dlaczego tak się stało, lecz przyszedł taki dzień, kiedy stwierdziłam, że chcę jeść pomidory, maliny i płatki owsiane, że porzeczki, śledzie i wątróbka są pyszne (zwłaszcza jeśli dwoje ostatnich przyrządza się z cebulą) i że od teraz moim obowiązkiem jest nadrobić stracony czas na polu doznań smakowych.
Pomidory najłatwiej weszły do mojego jadłospisu i zagościły tam na stałe, co pewnie wynika z tego, że aby je jeść, wystarczy odrobina soli i pieprzu – a i to nie zawsze jest potrzebne. W moim przypadku, pomidory okazały się istnym dobrodziejstwem, zwłaszcza po moim powrocie ze Stanów. Wtedy właśnie wyszło, że mam za niski poziom potasu, co objawiało się omdleniami pod prysznicem, kiedy puszczałam sobie gorącą wodę. Po uzyskaniu wyników badań, mój Ojciec zalecił: ziemniaki i pomidory – żadnych suplementów. Po dwóch tygodniach diety ziemniaczano-pomidorowej, wyniki badań miałam niemalże wzorcowe.
Pamiętam też pielgrzymkę do Sanktuarium w Fatimie. Mieliśmy przygotowany suchy prowiant, który dobrze spełniał swoje zadanie jako nasze przegryzki i kolacje (śniadania i obiady jedliśmy w hotelu). Jednego razu wybraliśmy się na spacer po Fatimie i weszliśmy do pierwszego lepszego marketu. Spragnieni jakiejś odmiany kupiliśmy 1,5 kg pomidorów, takich zwykłych czerwonych, nie za dużych, jakie można też dostać na każdym rynku latem w Polsce, żółty ser z dziurami i, zdaje się, jakiś pasztet na chleb. W pokoju hotelowym zrobiliśmy sobie kanapki z serem i pomidorem. I po pierwszej kanapce chleb, ser i pasztet poszły w zapomnienie, a my przez pół godziny pochłonęliśmy 1,5 kg pomidorów. To chyba były najlepsze okazy, jakie miałam możliwość skosztować.
Nie chciałabym tu narzekać, ale fakt jest faktem: pomidory, które można było dostać w supermarketach w Anglii smakowały jak papier, a raczej: w ogóle nie smakowały. W przypływie desperacji, kupowałam małe pomidorki koktajlowe, które miały smak pomidora, ale posiadały też tę wadę, że były zwyczajnie za małe. W Anglii słońce rzadko pojawia się zza chmur. Te nieszczęsne pomidory zwyczajnie nie miały jak rosnąć i nabierać słodyczy. Biedne pomidory...
Na szczęście tu w Polsce nie ma takiego problemu. Podaję więc przepis na włoski omlet z pomidorami. Jest to danie raczej na lato, ale to też wpisuje się w obecny klimat opadów śniegu za oknem i tęsknotą za ciepłym, lipcowym słońcem.
FRITTATA Z FENKUŁEM I POMIDORAMI
2 małe bulwy fenkułu
5 pomidorów, obranych ze skórki
1 łyżka oliwy z oliwek
50 g masła
8 jajek
2 łyżki parmezanu, startego
drobno starta skórka z 1 cytryny
2 łyżki siekanego szczypiorku
1 ząbek czosnku, posiekany
sól i pieprz
siekane pędy fenkułu lub koperek do dekoracji
Rozgrzewamy opiekacz do wysokiej temperatury. Rozcinamy bulwy fenkułu wzdłuż na cztery części (zachowujemy zielone pędy). Usuwamy twardy środek i warstwy zewnętrzne, potem cienko kroimy bulwy w plastry. Każdy pomidor kroimy na osiem cząstek i wyrzucamy nasiona. Rozgrzewamy olej i połowę masła na patelni teflonowej o średnicy 25-30cm. Kiedy tłuszcz zacznie skwierczeć, wrzucamy fenkuł i smażymy przez 5 minut na średnim ogniu, aż zmięknie. W tym czasie ubijamy jajka i dodajemy do nich ½ łyżeczki soli, trochę pieprzu, skórkę z cytryny, parmezan i szczypiorek. Wrzucamy czosnek i pomidory na patelnie do fenkułu, całość smażymy jeszcze przez minutę. Doprawiamy odrobiną soli i pieprzu. Wrzucamy resztę masła na patelnię. Kiedy zacznie się pienić, nalewamy ubite jajka (mieszamy, by wszystkie składniki rozprowadziły się równomiernie). Przykrywamy i smażymy na małym ogniu przez 8 minut, aż jajka niemal się zetną. Szerokim nożem rozluźniamy brzegi omletu. Patelnię wstawiamy do opiekacza na 4 minuty, by podpiec omlet (jeśli ktoś nie ma opiekacza, może odwrócić frittatę na patelni, by przysmażyć ją z wierzchu). Zsuwamy omlet na talerz i kroimy na ćwiartki. Dekorujemy i od razu podajemy.
Bon appétit :-)!
Przepis pochodzi z dwutygodnika „Świat Kuchni. Samouczek dobrego gotowania” wydawanego przez „Marshall Cavendish. Polska Sp. z o.o.” w latach 1997-2000, z działu: „Dania z jaj oraz dania jarskie”, strona 42.
O chlebie część 2, czyli francuskie bułeczki w Anglii
W USA spędziłam ponad rok. Potrzebę na chleb zaspokajałam kupując go w polskim sklepie, lub też, kiedy nie miałam czasu jechać do sąsiedniego miasta, by go nabyć, kupowałam bajgle w amerykańskich supermarketach – a trzeba przyznać, że ich wybór smakowy był bardzo duży: zwykłe bez dodatków, z rodzynkami, z solą kamienną, moje ulubione z kminkiem, z makiem, jajeczne, czekoladowe, z lukrem, i pewnie wiele innych, o których już nie pamiętam. Chleb w polskim sklepie był sprowadzany i rzadko kiedy trafiałam tam, kiedy był świeży, za to bajgle były świeże zawsze. Wielką pomocą też były bułeczki, które serwowała restauracja, w której pracowałam. Nie mam pojęcia, skąd one pochodziły, ale w smaku były zupełnie jak polskie kajzerki.
Mimo to, kiedy wróciłam do kraju, jeszcze nie zdążyliśmy dojechać do domu, a już zdążyłam uprosić Ojca, by się zatrzymał przy piekarni, aby kupić chleb. Do dziś pamiętam, że z radości chciałam zapłacić przy kasie dolarami, bo z rozpędu wyciągnęłam portfel, a nie miałam jeszcze polskiej waluty.
Potem przez jakiś czas mieszkałam w Anglii, w hrabstwie West Yorkshire. Tam również były polskie sklepy i tym razem w mieście, w którym mieszkałam. Było tam tak wiele Polaków, że z czasem sklepy prowadzone przez Pakistanów także zaczęły tworzyć działy z polskimi produktami i tam również można było dostać polskie pieczywo. Miało ono zwykle już dwa, trzy dni, ale najważniejsze, że w ogóle było. Natomiast chleb angielski...
Gwoli wyjaśnienia dodam, że chodzi mi o chleb tostowy. Nie jestem mocno wybredna, zostałam nauczona, by nie wybrzydzać przy jedzeniu. Ale kiedy spróbowałam tego tostowego chleba, dostałam nie tylko rozstroju żołądka, ale i nerwów. Możliwe, że zwyczajnie nie byłam do niego przyzwyczajona, ale po spróbowaniu nie widziałam ani jednego powodu, bym miała się do niego przyzwyczajać.
Pobyt w Anglii miał tę zaletę, że lot samolotem do Polski zajmował dwie i pół godziny. Możliwe więc były w miarę częste i regularne wizyty w domu, a co za tym idzie – domowe jedzenie. Jednakże, większość czasu spędzałam w Anglii i tam prowadziłam moje małe gospodarstwo. Myślę, że chwila, w której zdecydowałam się sama piec pieczywo, musiała przyjść prędzej czy później.
Za którąś wizytą w domu znalazłam książkę, którą kupiłam w czasach, kiedy namiętnie się odchudzałam, napisaną przez Francuzkę, która mieszka obecnie w Nowym Jorku. W tej książeczce znalazłam idealne rozwiązanie na moją potrzebę świeżego pieczywa. W dodatku przepis jest bardzo prosty, a składniki można dostać wszędzie. Rozpoczęłam więc produkcję bułeczek jogurtowych, nie tylko dla siebie, ale zanosiłam je również do przyjaciół na „proszone” przyjęcia. Pewnego razu omal nie spadłam z krzesła ze śmiechu, kiedy jeden mój kolega – gdy się dowiedział, że bułeczka, którą właśnie je, została upieczona może przed dwoma godzinami – oglądał ją z niedowierzaniem, a następnie wetknął w nią widelec, by sprawdzić, czy aby na pewno jest świeża.
Poniżej przepis na bułeczki – mój ratunek w Anglii.
BUŁECZKI Z MAKIEM
1 jajko
1 łyżka stołowa wody
1 i 1/3 szklanki zwykłego jogurtu (ja zawsze używałam jogurtu greckiego)
4 łyżki stołowe oliwy
2 i ½ szklanki nieprzesianej mąki
2 łyżki cukru
1 łyżeczka soli
1 łyżka stołowa proszku do pieczenia
1 łyżka maku
Rozmącić jajko z wodą. Odstawić. Ubić jogurt z oliwą na gładką masę. Przesiać mąkę z cukrem, solą i proszkiem do pieczenia. Zrobić dołek i wlać do środka mieszankę jogurtu z oliwą. Wymieszać końcami palców do całkowitego połączenia z mąką. Wyrabiać, aż ciasto nie będzie przywierało do palców i uzyska gładką konsystencję. Rozgrzać piekarnik do 220°C. Uformować 12 kulek i ułożyć na pergaminie (ja używam folii aluminiowej i też jest w porządku). Posmarować rozbełtanym jajkiem i posypać makiem. Ostrym nożem naciąć na krzyż wierzch każdej bułeczki. Piec przez 30 minut albo dopóki bułeczki nie nabiorą złocistej barwy. Smaczne są ciepłe, ale można oczywiście podawać je ostudzone do temperatury pokojowej.
Bon appétit :-)!
Przepis pochodzi z książki Mireille Guiliano "Francuzki nie tyją. Sekret jedzenia dla przyjemności" wydanej przez "Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz" w 2005r.
